Wybrzeże Grenlandii. Kuter rybacki wyławia dryfującą tratwę ratunkową. Ale uratowany rozbitek wkrótce umiera... na chorobę popromienną. Sam Fisher, superagent z Agencji
Bezpieczeństwa Narodowego, musi rozwiązać zagadkę zabójczej substancji - groźnej broni, której produkcja zakazana jest na całym świecie. Dysponuje nią jeden człowiek: fanatyk, który w imię przeszłości zamierza zniszczyć przyszłość zachodniego świata.
Lektura nie przysparza kłopotów - luźne, a zarazem wyrobione amerykańską mentalnością pióro Michaelsa przynosi książkę, która już po kilkunastu stronach zapewnia, że możemy spodziewać się powieści na miarę kina akcji. Tak też jest dalej - jak zapewne wiadomo, służby specjalne to nie siedzenie za biurkiem i wypełnianie papierów, ale głównie akcje na powietrzu.
Niczym ze wspomnianego wyżej kina akcji pojawia się bohater, który dostaje misję i ma odnaleźć broń masowego rażenia - jest to najczęściej spotykany schemat i w filmach i amerykańskich książkach.
Zatem bohater nie prezentuje się wyjątkowo - typowy, dojrzały Amerykanin, wyszkolony w obsłudze broni i sztukach walki, który za każdym razem cudem uchodzi z życiem. Sam Fisher z pewnością nie zapadnie w pamięć - po prostu zginie gdzieś pomiędzy tymi, których znamy z innych lektur lepiej.
Książka zionie grą. Każda kolejna misja przynosi te same początki, ten sam model, który autor dość szybko utarł. Większość wydarzeń jest jak wypisz wymaluj, przerysowana z gry, a każde wypełnienie misji przez Fishera daje wrażenie, jakbyśmy wciąż grali w Splinter Cell.
Sojusz Zła jest lekturą na jeden wieczór, w sam raz na oderwanie się od szarej rzeczywistości, ale niekoniecznie będzie to książka po której dostanie się "książkowego kaca".
Moja ocena to:
5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz